Gdybym Ja Sprzed Lat pięciu mógł wsiąść w wehikuł czasu i przenieść się do dnia jutrzejszego, aby przeczytać to, co Ja Dzisiejszy napiszę w następnym zdaniu, to najprawdopodobniej bym nie uwierzył. LUBIĘ OGLĄDAĆ FILMY O ZOMBIE. Właściwie nie tylko filmy i nie tylko oglądać. Czytam też komiksy o zombie, wchłonąłem trzy seriale o zombie, a niedługo wezmę się za książki (jeszcze później prawdopodobnie przyjdzie czas na gry).
I tutaj pojawia się bardzo ważne dla mnie pytanie… Co u diabła mnie w tym kręci? Dlaczego podobają mi się produkcje, w których przegniłe ciała wstają z grobów, żeby swoim chwiejnym i powłóczystym krokiem gonić za ciałami krzyczącymi i tętniącymi żywą krwią? Można by wysunąć tezę, że lubię się bać. Tylko, że nie lubię. Właściwie rzadko oglądam horrory (oprócz tych o zombie oczywiście) i znaczną część reprezentantów tego gatunku filmowego uważam za chłam. Spory procent filmów i (zwłaszcza) seriali o zombie to niezłe dramaty i można by pomyśleć, że lubię smutek zmieszany z ludzkimi rozterkami. Nie lubię i paradoksalnie dramat jest tym typem utworu, który ma największą szansę mnie rozśmieszyć. Załzawione oczy na werandach, rozmowy przeprowadzane z napięciem na twarzach, krzyczenie w deszczu to statystycznie są sceny, które śmieszą mnie najbardziej. Można by też przedstawić trzecią tezę, że czuję pociąg do zgnilizny… Ale weźcie, dajcie spokój, nie czuję.
Najwyraźniej lubię oglądać połączenie tych trzech rzeczy. Lubię kiedy zgnilizna wstaje z grobów, w skutek czego świat się kończy, w skutek czego z kolei bohaterowie doznają głębokich przemian i rozterek. Lubię patrzeć, jak postacie są zjadane, rozszarpywane lub zmieniane w zgniliznę, która znowu będzie rozszarpywała i zżerała. I co więcej, tak jak inżynier Mamoń, czy tam jego kolega, lubię oglądać to, co raz już widziałem.
Bo widzicie prawie każdy film (czy tam inny wytwór ludzkiej wyobraźni) o zombie opowiada tę samą historię. Pojawia się wirus (w niektórych wariantach jest to też klątwa, gaz, bądź pasożyty z kosmosu), który zamienia ludzi w głupie, powolne i krwiożercze bestie (swoją drogą dosyć ironiczne połączenie). Później bohaterowie tracą bliskich, uciekają, mniej więcej w jednej trzeciej akcji orientują się, że trzeba strzelić w łeb. Jeszcze później dochodzi do totalnej eskalacji – z reguły okraszonej obrazkami miasta wręcz zalanego hordami zombie. Jeszcze później bohaterowie próbują się gdzieś przebić, do jakiegoś bezpiecznego miejsca… W zadziwiająco dużej ilości tych filmów chodzi o łódź. Bohaterowie wsiadają na jakąś łajbę i odpływają, bo przecież zombie nie pływają, tylko co najwyżej durnowato łażą się po dnie.
Dlaczego sprawia mi to przyjemność? Już tłumaczę. Z filmami o zombie jest trochę tak jak ze stand-upem. Wystarczy, że zmienisz cokolwiek, zbyt mocno wykrzywisz koncepcję i fani już powiedzą, że to nie jest film o zombie. Wystarczy, że oprócz żywych trupów za bohaterami będą ganiały jakieś inne stwory, na przykład mutanci. Wystarczy, że zombie będą zbyt inteligentne, albo w inny sposób mniej zombiowate i też dostaniesz po łapach. Dlatego, jeśli decydujesz się na robienie produkcji o zgniliźnie wstającej z grobów, musisz być kreatywny, ale jedynie jeśli chodzi o detale. Musisz opowiedzieć tę samą historię, ale wypełniając ją różnymi szczegółami. I właśnie to jest ciekawe.
Musisz więc pokazać apokalipsę zombie z jakiejś zupełnie nowej perspektywy… Tutaj dobrym przykładem są obydwa „Down of the Dead” (oryginał i remake). Zarówno w pierwszej wersji, w której zombie łażą i wyglądają jak sklepowe manekiny, jak i w drugiej, w której biegają z prędkością zaprawionego sprintera, bohaterowie przeczekują koniec świata w olbrzymiej galerii handlowej, zaopatrzonej w generatory prądu, jedzenie a także wszelkiego rodzaju rozrywki. Pomimo pozornego bezpieczeństwa jest dramatycznie. Nawiasem pisząc, w tym filmie najbardziej podoba mi się to, że każdy, nawet trzecio-planowy bohater ma wyraźny charakter. Postacie są tak barwne i zróżnicowane, że za każdą z nich wydaje się kryć jakaś historia (chociażby gość mieszkający w sklepie z bronią, naprzeciwko marketu).
Można też wprowadzić jakiegoś charakterystycznego zombie. I tutaj trzeba się dosyć mocno nakombinować… Bo widzicie, to musi być dalej zwyczajny zombie, nie latający czy na przykład super zombie. Musi być normalnym, łażącym trupem, ale z jakimś ciekawym detalem. Tutaj przykładem może być clown-zombie z „Zombieland” lub gruba baba z „Down of the Dead” bądź cała plejada podobnych przykładów z „The Walking Dead” – zombie unieruchomione w błocie, płonące czy też zamknięte w szopie i dalej pielęgnowane jako zwyczajni, chorzy ludzie.
Oczywiście można, a nawet trzeba modyfikować zasady działania wirusa. W „28 Days Later” wystarczy jedna kropla krwi i zamieniasz się… W coś. Nie umierasz wprawdzie, ale dostajesz ciężkiego pokurwienia i zaczynasz ganiać ludzi. W „The Walking Dead” okazuje się, że wirus (jeśli to jest wirus) występuje w dwóch odmianach – aktywnej i pasywnej. Oznacza to, że jeśli walker (określenie na zombie z tego serialu) cię ugryzie to przemieniasz się w ciągu paru godzin, a jak cię nie ugryzie i umrzesz to też się przemieniasz. W „Down od the Dead” okazuje się, że żywe trupy są zainteresowane tylko ludźmi i mają gdzieś inne żywe stworzenia. Dlatego bohaterowie używają pieska do szmuglowania kanapek. Słodkie.
Dobra. Popisałem o zombie, uruchomiłem swoją zbyt wybujałą wyobraźnię, a teraz muszę udać się do pralni w moim nazbyt mrocznym i nazbyt dziwnym bloku. Życzę sobie powodzenia.
P.S: Ciekaw jestem, czy tego posta przeczyta jakiś zombie-ortodoks, który powie, że „28 Days Later” to nie jest film o zombie.
:)