O ile ciężko wyznaczyć coś takiego jak prawdziwe znaczenie słów, o tyle z całą pewnością można stwierdzić, że wyraz grafoman, pierwotnie wcale nie oznaczał pisarza obdarzonego wyjątkowo ciężkim piórem. Podobnie jak nimfomanka to nie jest łatwa laska, która lubi seks, ale kobieta owładnięta patologicznym przymusem pieprzenia się z każdym i w każdych okolicznościach. Prawdziwa nimfomanka pójdzie do łóżka z biznesmenem, z przyjemnością odda się miłości oralnej z napotkanym żulem, wreszcie w skrajnych okolicznościach będzie próbowała przelecieć ogrodową choinkę (ten stan świetnie opisuje film von Triera „Przełamując Falę„).
Grafomania to termin medyczny, oznaczający chorobliwe uzależnienie od działalności „literackiej” (z greckiego „graphein” – rysować i „mania” – szaleństwo). Nazwy tej psychiatrzy używają od początku dziewiętnastego wieku na określenie uporczywego nawyku pisania, spisywania, tworzenia list i pamfletów (aczkolwiek z tego co zauważyłem, polscy naukowcy wobec tych samych symptomów chętniej używają określenia „hipergrafia”).
Ludzie dotknięci grafomanią czują kompulsywną potrzebę przelewania myśli na papier. Spisują w pokręcone listy przedmioty znajdujące się wokół nich, prowadzą absurdalnie szczegółowe pamiętniki, znany jest też przypadek człowieka, który nieprzerwanie rymował w głowie przez pięć lat!!!!! (Czuł chęć zapisania rymów, więc liczy się jako grafoman-hipergraf.) W skrajnych przypadkach ludzie dotknięci tą przypadłością piszą po spirali od krawędzi kartki do jej środka, pieczołowicie kaligrafują literki od prawej do lewej, albo wreszcie wymyślają własny alfabet (istnieją podejrzenia, że Manuskrypt Voynicha został stworzony przez jakiegoś czternastowiecznego grafomana).
„Psychology Today” opisuje historię „choroby” Davida Welscha, który poświęca trzy godziny dziennie na opisanie tego co robił (przedstawia swój dzionek we fragmentach ilustrujących każde piętnaście minut). David zdecydowanie ma w życiu misję. Uważa, że za dwieście lat historycy będą potrzebowali hiperdokładnej relacji z życia współczesnego człowiek i chce przekazać swoje „dzieło” do Biblioteki Kongresu.
Za najbardziej znaną badaczkę tej niesamowitej kondycji, jaką jest hipergrafia, uważa się Alice Flaherty. Ta wyspecjalizowana w neurologii pani doktor wydała książkę „Midnight Disease” opisującą z medycznego punktu widzenia takie zagadnienia jak kreatywność i natchnienie. Z książką byłoby wszystko w porządku, gdyby nie fakt, że dr. Alice stworzyła ją w oparciu o badania nad grafomanią oraz… własne doświadczenia z tą chorobą. Po stracie dwójki dzieci pani Flatherty zamiast w depresję wpadła w pisarski trans. Nie mogła oderwać pióra od kartki przez niemal całe cztery miesiące. W krytycznych momentach pisała na własnym nadgarstku podczas jazdy tramwajem (do pracy, gdzie miała badać czubków). Właśnie podczas tego lekko przydługiego napadu powstało „Midnight Deisease” – dzieło dobrze przyjęte przez krytykę i dobrze się sprzedające.
I tutaj przyszedł czas na kluczowe pytanie. Czy hipergrafia nazywana też grafomanią jest rzeczą złą? Chodzą pogłoski, że przypadłością byli dotknięci Edgar Allan Poe oraz Sylvia Plath. Rzekomo cierpiał na nią również współczesny król horroru – Stephen King. (Słyszałem mocno niepotwierdzoną historię, że jego literackie alter ego – Richard Bachman powstało po to, aby King mógł płodzić i wydawać więcej książek, niż jest to normalne. Przez lata pisarz tworzył jako on sam, oraz właśnie jako Bachman. W kulminacyjnym momencie – wydał dwie bliźniacze książki, stworzone pod prawdziwym i przybranym nazwiskiem. „Regulatorzy” oraz „Desperacja” opisują losy tych samych postaci, ale w całkowicie różnych historiach. Pierwotnie opinia publiczna była też przekonana, że książki wyszły spod rąk dwóch różnych autorów.)
Stąd rodzi się drugie, niemalże bliźniacze pytanie. Czy grafomania rozumiana potocznie, tudzież popularnie jest czymś niedobrym? W kilku opracowaniach opisujących czasy dawnego kabaretu, spotkałem się z określeniem „grafoman” używanym wobec Andrzeja Własta. Śmiano się z niego. Miernym pismakiem nazywali go współcześni koledzy po piórze – Jastrun, Żeleński, podobno nawet Tuwim. A to właśnie ten facet wprowadził do języka polskiego słowo „przebój” (zastąpiło wcześniejszy wyraz „szlagier”). Mało tego, wiele przebojów sam stworzył. Jednym z nich są „Jesienne Róże” wyśpiewana przez sławnego wyjca – Mieczysława Foga. Nawet nie wiecie, jak się śmiałem czytając, że autor tego retrohitu był nazywany grafomanem. Ucieszył mnie fakt, że wielcy literaci popierają moją teorię, iż to tekścidło jest szczytem chłamu (moim zdaniem poziom disco-polo).
Współcześnie żyje i tworzy taki człowiek jak Andrzej Pilipiuk. Bardzo mi się podobało kilka jego opowiadań. Przeczytałem je jednym tchem, wyłem nad nimi ze śmiechu, zachwyciłem się ich językiem oraz jakością metafor. Miałem wtedy szesnaście lat. Później przyszedł czas na rozczarowanie twórczością tego pana. „Przyłapałem” go na tym, że kilka opowiadań ekstremalnie krótkich o swoim kluczowym bohaterze – Jakubie Wędrowyczu, bezczelnie przerobił z dowcipów o złotej rybce. Napisał również, bodajże na zamówienie wydawnictwa Warmia dziewiętnaście części Pana Samochodzika (Nienacki przez całe życie doszedł zaledwie do piętnastu). Miałem kiedyś, bardzo dawno temu, okazję rozmawiać z Pilipiukiem i sam przyznał, że jego kontynuacje legendarnego cyklu młodzieżowego to szmira nad szmirami. Opowiadają o podstarzałym Panu Samochodziku, który zaczął pracować w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (wcześniej de facto był kustoszem), korzysta z pomocy partnera znającego kung-fu i jeździ dżipem Grand Cheerokee (stara amfibia przestała robić na nastolatkach wrażenie). Ale za jedną rzecz szanuję Pilipiuka. Podczas tej samej rozmowy powiedział mi, że jego celem było zostać zawodowym pisarzem. I cel ten, po trupach, bo po trupach, ale osiągnął. Krytycy nazywają tego autora grafomanem. Sam zaś ich przechytrzył i mówi o sobie: „Wielki grafoman”. No coś w tym jest, ale system jednak przechytrzył…
http://www.tvn24.pl/xiegarnia,66,m/wiedzialem-ze-i-tak-mnie-nazwa-grafomanem,279559.html – Polecam ten link. Wypowiedź pana Andrzeja miażdży.
Czyli reasumując. Moim zdaniem, życie grafomana nie jest złe. Zarówno kompulsywne bazgranie jak i radosne płodzenie szmiry w ilościach hurtowych, wydaje mi się lepsze niż siedzenie nad pustą kartką i czekanie, aż w łeb jebnie cię złota kula natchnienia. A już najlepszą sytuacją byłoby, gdyby jakiś pisarz dostał rentę z powodu stwierdzonej hipergrafii i wydawał jej efekty pod jakimś pseudonimem.
Zapraszam do przeczytania poprzedniego posta dotyczącego ciekawostek, zajawek i innych dupereli. Opowiadam w nim o grach skoncentrowanych na opowiadaniu historii.
Dallas drzwi polecają mojego bloga jestem zaszczycony. Obawiam się jednak, że bardzie polecają siebie na moim blogu:)
Oczywiście, że życie grafomana nie jest złe. Dopóki są czytelnicy (albo słuchacze, jak w przypadku Własta). Jest kultura wysoka i jest discopolo. Jak jest popyt to musi być podaż. Wyjątkiem są grafomani zasypujący sądy pozwami albo urzędy skargami. Takim „pisarzom” mówimy stanowcze nie i idziemy czytać „Ulisessa”… ;-)
Wnioskuję, że masz powody na to, żeby się skarżyć na ludzi, którzy skarżą:) Pytanie, czy Ty dajesz im powody, żeby skarżyli. A swoją drogą, nie wiem, czy „Ulisses”, „W poszukiwaniu straconego czasu” i inne przykłady prozy tęgo przeintelektualizowanej nie są gorsze od grafomanii.