Tekst jest drugą częścią posta pod tytułem „Skąd się biorą dowcipy? – część pierwsza.” Nie ukrywam, że zapoznanie się z prequelem ma pewien sens.
2. Arcyteoria Przepływu
Myślę, że dowcipy napisane z premedytacją to jedynie margines całego zjawiska. Wydaje mi się, że większość tych krótkich historyjek samoczynnie wypływa z rozmaitych źródeł. I tutaj już ekstremalnie ciężko o jednoznaczne dowody, bo musiałbym chyba wziąć na przesłuchanie same dowcipy. Mogę za to przytoczyć poszlaki.
W pierwszej połowie dwudziestego wieku żył sobie taki człowiek jak Hemar (Marian Hescheles). Pisał skecze, monologi, kuplety. Tworzył wszelkie teksty, których akurat potrzebowały przedwojenne kabarety. Uprzedzę wszelkie pytania i odpowiem, że Herscheles to nie jest polskie nazwisko. Tak był Żydem. I tak był Polakiem. I to w jego czasach (a przynajmniej ich części) wcale się nie wykluczało. Mając jakieś dwanaście lat zupełnie nieświadomie przeczytałem fragment wiersza (a może piosenki?) Hemara. Streszczenie znajdowało się w książeczce z dowcipami z czasów Peerelu i brzmiało mniej więcej tak:
„W trakcie drugiej wojny światowej cichociemny dostał zadanie wyskoczenia ze spadochronem nad Polską. O określonej godzinie miał otworzyć kopertę z instrukcją, a następnie skoczyć i iść na polanę szukać roweru, by na nim dostać się do pobliskiej wsi.
Otworzył kopertę. Nie było w niej instrukcji. Mimo to skoczył, w locie pociągnął zawleczkę spadochronu. Spadochron się nie otworzył.
– Jak jeszcze nie będzie roweru, to zupełnie zwariuję.”
Dopiero lata później dowiedziałem się o istnieniu Hemara oraz jego wiersza, który brzmi:
„Wezwali spadochroniarza
Chłop, jak z obrazu Kossaka
„Cześć – powiedzieli – spocznij!
Słuchajcie.
Rzecz jest taka
Wylecicie dziś w nocy,
Maszyną przygotowaną.
Wyskoczycie z maszyny
Dokładnie o szóstej rano.
W obrębie dziesięciu kroków
Od miejsca wylądowania
Znajdziecie rower.
(…)
Spadochron się nie otworzył.
Szarpnął raz, drugi – na nic.
Wtedy, w rosnącym pędzie,
Pomyślał z żalem:
„Psiakrew, Roweru też pewno nie będzie”.
I tutaj mógłbym trochę pościemniać, aby bronić swojej nieszczególnie odkrywczej
Arcyteorii Przepływu. Jednak sprawa z dowcipem i wierszem jest dosyć śliska. Utwór ma jeszcze drugą połowę (
całość można przeczytać tu). Zaczyna się ona od słów:
„Taki słyszałem kawał. Gdym sens kawału przeorał, Objawił mi się w kawale Melancholijny morał.” Pytanie brzmi, czy Hemar faktycznie zerżnął pół swojego rymowańca z obiegowego dowcipu, czy też jedynie posłużył się kawałem jako środkiem stylistycznym? Może akurat brakowało mu rymu, a słowo „kawał” pasowało jak nic innego? Kto to wie. Jedno jest pewne – jeśli dawny mistrz tekściarstwa rżnął z kawałów, to przedwojenny kabaret wcale nie był
aż tak cudowny, święty i ambitny, jak wszyscy uważają. Jeśli Hemar przerabiał dowcipy na kuplety, to znaczy, że wszyscy z czystym sumieniem możemy siąść, otworzyć google i zacząć przekuwać memy na skecze. Natomiast wygadani mądrale nad wyraz intensywnie potępiający te praktyki mogą się zamknąć. To najwyraźniej jest nasza tradycja kabaretowa i ch…
Mam jeszcze drugi półdowód świadczący za teorią przepływu. W artykule niejakiego Andrzeja Prószyńskiego znajdującym się z całkiem niewiadomych dla mnie przyczyn na
stronie matematyka.ukw.net.pl znalazłem inny przykład przewędrowania historii z literatury do tradycji ustnej. Pan Prószyński przytacza kawał zasłyszany w swojej młodości:
„Do pewnego domu zwalają się znienacka goście. Lodówka pusta, więc klęska towarzyska murowana. Ktoś jednak przypomina sobie, że w najciemniejszym kącie poniewiera się mocno przeterminowana paczka żywnościowa ciotki UNRRY (żony Wuja Sama). Sorry, ale innego wyjścia nie ma. Na wszelki wypadek jednak częstuję najpierw Azorka. Ten zjada z apetytem i kręci się żwawo, więc jakby OK. Zaczyna się ucztowanie, goście wcinają aż miło i nagle… synek gospodarzy wpada z tragiczną wieścią: Mamo, tato, Azorek nie żyje! Zaczyna się prawdziwy horror: pogotowie, szpital, płukanie żołądków… W pierwszej wolnej chwili (a nie było to tak prędko, o nie…) głowa rodziny wypytuje syna, jak to było z tym Azorkiem. Okazało się, że ów wybiegł na ulicę prosto pod nadjeżdżający samochód…”
Prószyński dodaje też, że natknął się na tę samą koncepcję, ale formie opowiadania. Opowiadanie „Fifi i chilijska trufla”, zawierające tę samą historię, napisał nie byle kto, bo sam Orson Welles (możemy znaleźć ten utwór w tomie
„Obłędni rycerze.”) Jeśli Orson Welles też rżnął z dowcipów to zupełnie zwariuję…
Oczywiście opowiadanie przeczytałem. Rolę niespodziewanych odwiedzin znajomych gra tam raut dyplomatyczny w Paryżu. Zamiast sympatycznego kundelka występuje ratler, czy tam inny psi popapraniec – Fifi. Natomiast zatruciem straszy nie paczka z U.S.A., ale anormalnie wyrośnięta trufla pochodzące właśnie z Chille. Puenta dokładnie taka sama, ale dochodzenie do niej jest drogą przez mękę.
Pewnie niejeden czytelnik (czyli zakładam, że będzie więcej niż jeden) ma ochotę teraz zakrzyknąć: „Ale zaraz, przecież dowcipy częściej przepływają do obiegu z życia. Komuś coś się zdarzy, opowiada to jako anegdotę. Opowiastka nabiera rezonu, zaczyna krążyć.” Pewnie tak… Ale widzicie sytuacje z życia rzadziej bywają udokumentowane niż te literackie. Aby anegdota zdziczała i zaczęła być opowiadana anonimowo, musi ona dotyczyć kogoś sławnego. I tutaj mam dykteryjkę podwójnie dostojną. Historycy na swoich jakże rozrywkowych bankietach często raczą się nawzajem opowiadaniem o
zabawnym zdarzeniu z życia Octaviana Augusta.
„Oktawian August podczas swojej podróży przez Imperium dostrzegł w tłumie ludzi człowieka niezwykle podobnego do niego samego. Zaintrygowany zapytał: „Czy Twoja matka służyła kiedyś w pałacu?”. „Nie wasza wysokość”, odparł zapytany, „ale mój ojciec służył””
Inne źródła z kolei podają, że historia o dokładnie tej samej koncepcji była ulubionym dowcipem Freuda. Tyle tylko, że ten znany zboczeniec już nie opowiadał jej o Octavianie Auguście, ale jakimś anonimowym królu (swoją drogą Freud podobno spłodził parę prac o humorze, ale chyba nie chcę tego czytać.) Anegdota uciekła, zrzuciła nazwisko pierwotnego bohatera i teraz hula jako dowcip w środowisku psychiatrów.
Za czas jakiś przedstawię trzecią część dociekań nad pochodzeniem dowcipów. Będzie ona traktowała o Błędnym kole humoru. (Czwarte części już nie planuję płodzić, bo to już byłoby zdecydowanie zbyt dużo).
Nie wiem czy mój komentarz jest komukolwiek potrzebny, ale co do kawału z „zatrutym” psem, to mogłabym dorzucić do kolekcji też odcinek Fawlty Towers, w którym pojawia się analogiczna sytuacja. Tylko tam występuje kot, trutka na szczury i goście hotelowi.